„CHCIAŁEM SIĘ ROZERWAĆ,TRAFIŁEM NA POGRZEB.
Mój daleki krewny. Nawet radca kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie radził, no a tu masz – wdowia pensyjka! Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym nawet teraz, gdyby nie tak wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z innymi, no i co? Stronią ode mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu – to ci dopiero miejsce!
Po pierwsze – ten zapaszek. Zjechało się może piętnastu nieboszczyków. Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa karawany; generała i jakiejś damy. Dużo zbolałych twarzy niemało udanego bólu, ale sporo też nieskrywanej wesołości. Parafia nie może narzekać: dochody są. Ale ten zaduch, ten zaduch! Nie chciałbym być tutejszym duchownym.
W twarze nieboszczyków zaglądałem ostrożnie – jestem bardzo wrażliwy. Są twarze łagodne, ale trafiają się przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej niemiłe, u niektórych nawet bardzo. Nie lubię tego – przyśnić się może. W czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na powietrze; dzień był nieco ponury, ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści rubli: przyzwoite i niezbyt kosztowne. Dwie pierwsze – w cerkwi i pod kruchtą: za te słono liczą. W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.
Zajrzałem do mogił: okropność! Woda, i to jaka! Zupełnie zielona i… Zresztą mniejsza z tym. Grabarz co chwila usuwał ją czerpakiem. Pójdę, pomyślałem sobie, póki trwa nabożeństwo – przejść się trochę za bramę. Tam zaraz jest przytułek dla starców, trochę dalej – knajpa. Nawet całkiem niezła knajpka: zakąsić można i tak dalej, Pełno tam było uczestników pogrzebu. Dużo zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia. Zakąsiłem i wypiłem.
Potem wziąłem własnoręczny udział w przeniesieniu trumny z cerkwi do grobu. Dlaczego nieboszczycy w trumnie robią się tacy ciężcy? Podobno z powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega już władzy swojego pana… czy inna bzdura w tym rodzaju, sprzeczna z mechaniką i zdrowym rozsądkiem. […]

Na stypę nie pojechałem. Mam swoją ambicję; jeśli przyjmują mnie tylko w ostateczności – po co będę łaził na ich przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie rozumiem tylko, po co właściwie zostałem na cmentarzu. Siadłem sobie na nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do okoliczności.
Zacząłem od moskiewskiej wystawy, a skończyłem na zdziwieniu samym w sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli: Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, niczemu się zaś nie dziwić jest znacznie ładniej i nie wiadomo czemu uważa się, że to dobry ton. Ale chyba w istocie tak nie jest. Moim zdaniem – nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić – to prawie to samo, co niczego nie szanować. Zresztą głupi człowiek w ogóle nie potrafi niczego szanować. […]

Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię czytać napisów na nagrobkach, w kółko to samo. Na płycie obok mnie leżała nie dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię – to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą rzucanie chleba na ziemię zdaje się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest. Sprawdzić w kalendarzu Suworina.
Przypuszczalnie siedziałem tam długo, nawet za długo; wyciągnąłem się nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej trumny. I nie wiem, jak to się stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy. Z początku nie zwracam uwagi i lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę – dźwięki głuche, jakby spod poduszki, a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem się, usiadłem i nastawiłem ucha.

– Nie, ekscelencjo, tak nie można, o nie. Pan mówi kier, ja wistuję – i nagle pan ma siedem karo. Trzeba było licytować karo.
– Więc co – grać na pamięć? Gdzie w takim razie emocja?
– Nie, nie można, ekscelencjo, bez gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z dziadkiem, i żeby była jedna ciemna lewa.
– No, dziadka się tu nie dostanie.

Co to za aroganckie gadanie! Dziwne, zaskakujące. Jeden głos taki pewny siebie, dostojny, drugi miękki, jakby polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie słyszał na własne uszy. Na stypie przecież nie byłem… Skąd tu preferans, co to za generał? Że głosy dochodziły z grabów — co do tego nie mogło być wątpliwości. Pochyliłem się i przeczytałem na pomniku: „Tu spoczywa generał-major Pierwojedow… Kawaler następujących orderów. – Hm… – Zmarł w sierpniu bieżącego roku… w wieku lat pięćdziesięciu siedmiu… Spoczywajcie, drogie prochy, do radosnego świtu”.
Hm, do diabła, faktycznie generał! Na drugim grobie, skąd dochodził uniżony głos, jeszcze nie było pomnika, tylko płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu, radca dworu.

– Ojejejejejej! – rozległ się zupełnie inny głos z odległości mniej więcej pięciu sążni od miejsca generała, spod całkiem świeżej mogiły – głos męski, należący wyraźnie do człowieka z gminu, ale złagodzony nabożnym rozrzewnieniem. – Ojejejejejej!
– Ach, on znów czka! – odezwał się wyniosły, pełen niechęci głos zirytowanej damy, zapewne z wyższych sfer. Skaranie boskie z tym sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego!
– Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo przecie jestem, taka już moja natura. A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie może się odzwyczaić.
– A po coś się tutaj położył?
– Położyli mnie, paniusieczko – małżonka i drobne dziatki, nie sam tu ległem. Zagadka śmierci, dobrodziejko! Sam bym się za nic nie położył koło pani, za skarby świata, a jeśli leżę, to stosownie do swego majątku, sądząc z taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby za grób nasz wedle trzeciej kategorii zapłacić!
– Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?
– Jak panią mogłem oszukać, jeżeli prawie od stycznia ani grosika nie uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w sklepie.
– Co za głupota! Tu, moim zdaniem, głupio jest dochodzić swych należności! Proszę iść na górę, upomnieć się u siostrzenicy – ona po mnie dziedziczy!
– Gdzieżbym się teraz upominał, gdzieżbym tam chodził. Oboje osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w grzechach.
– Równiśmy w grzechach! – pogardliwie przedrzeźniała nieboszczka. – Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać !
– Ojejejejej!
– Ciekawe, ekscelencjo – jednak sklepikarz liczy się z dziedziczką!
– Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym dziwnego?
– Ależ ekscelencjo, tutaj jest całkiem inny porządek.
– Co tam za inny porządek?
– Przecież my, że się tak wyrażę, umarliśmy, ekscelencja.
– Ach, w istocie! No, ale jednak jest jakiś porządek…

Ale mi dogodzili, to mnie dopiero ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to o co można mieć pretensję tam na górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej, co prawda z niezmiernym oburzeniem.

– Och, ja bym sobie jeszcze pożył! Och, wiecie – tak bym sobie jeszcze pożył! – rozległ się nagle nowy głos gdzieś spomiędzy generała i nerwowej damy.
– Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz znów zaczyna. Przez trzy dni milczy – i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!” I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!
– I z lekkomyślnością.
– Kiedy go już porządnie bierze, ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem zasypia – jest przecież tutaj od kwietnia – nagle znów słychać: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!”
– Nudno tu cokolwiek – zauważył ekscelencja.
– Słusznie, ekscelencjo, nudnawo. A może by tak podroczyć się nieco z Awdotią Ignatiewną, hi-hi?
– Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę tej krzykliwej mamzeli.
– Ja ze swej strony też was obu nie znoszę – odezwała się pogardliwie mamzela. – Jesteście nudziarze, nie potraficie opowiedzieć nic dla duszy. A panu, ekscelencjo, nie radzę zadzierać nosa – ja o panu coś mogłabym powiedzieć: jak to pana spod pewnego małżeńskiego łoża lokaj rano wymiótł szczotką.
– Co za złośliwa niewiasta! – syknął przez zęby generał. – Matuchno, Awdotio Ignatiewno! – znów jęknął nagle sklepikarz. – Powiedz mi pani, moja złociutka, złego nie pomnąc: cóż to ja pokutę odbywam, czy co?
– Ach, on znów swoje zaczyna, tego tylko brakowało. Ale zalatuje od niego Pewnie się na bok przewrócił.
– Nie ruszałem się, dobrodziejko, i wcale ode mnie nie zalatuje, bom jeszcze ciało w całości zachował, no a paniusię to widać już trochę ruszyło, bo fetor tu faktycznie niemożliwy, nawet jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności milczę.
– Ach, wstrętny złośliwiec! Sam cuchnie na odległość i jeszcze na mnie wszystko spędza!
– Ojejejejej! Żeby już ten czterdziesty dzionek wreszcie nadszedł: żałosny ich lament nad sobą usłyszeć, małżonki szloch i dziatek płacz cichy!…
– Masz też o czym marzyć! Nażrą się kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś wreszcie obudził!
– Awdotio Ignatiewno – przemówił usłużny urzędnik – proszę chwilkę poczekać, zaraz odezwą się nowi.
– A są może wśród nich młodzi ludzie?
– Są i młodzi, Awdotio Ignatiewno. Nawet zupełne młodziki.
– Ach, jak to dobrze!
– No co, jeszcze nie zaczęli? – informował się ekscelencja.
– Nawet onegdajsi jeszcze sil nie ocknęli, ekscelencjo. Sam pan raczy wiedzieć, że niekiedy cały tydzień milczą. Dobrze, że ich onegdaj, wczoraj i dziś naraz wszystkich przywieźli. Bo tu przecież na jakie dziesięć sążni wokół są prawie sami zeszłoroczni.
– Hm, to może być ciekawe.
– Dziś na przykład, ekscelencjo, pochowano rzeczywistego tajnego radcę Tarasiewicza. Po głosach poznałem. Znam jego bratanka, dopiero co spuszczał trumnę.
– Hm, a gdzie on leży?
– Ach, jakieś pięć kroków od pana, ekscelencja, w lewo. Prawie tuż u pańskich nóg… Mógłby pan, ekscelencjo, zawrzeć znajomość…
– Hm, nie… ja miałbym pierwszy…
– Ależ on sam zacznie, ekscelencjo. Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to powierzy, ekscelencjo, a ja…
– Och, och, cóż to się ze mną dzieje! – jęknął nagle jakiś przestraszony nowy głosik.
– Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować, i jak prędko! Nowi czasami prawie cały tydzień milczą.
– Och, zdaje się, młody człowiek! – pisnęła Awdotia Ignatiewna.
– Ja… ja… wskutek komplikacji, i tak niespodzianie! zaszczebiotał młodzieniec. – Szulc mi jeszcze w przeddzień powiedział: powstała, powiada, komplikacja.., a mnie nagle rano się zmarło! Och! Och!
– No trudno, młody człowieku, nie ma rady – zauważył łaskawie generał, widocznie się ciesząc z przybycia nowego. – Nie trzeba rozpaczać! Prosimy bardzo do naszej, że tak powiem, Doliny Jozafata. Dobrzy z nas ludzie, jak nas pan pozna, to się przekona. Jestem generał-major Pierwojedow, Wasilij Wasiliewicz, do usług.
– Ach, nie, nie! Nie, to przecież niemoż… Leczę się u Szulca i, wie pan, wywiązała się u mnie komplikacja: z początku piersi mi obłożyło, zacząłem kaszleć, potem się jeszcze przeziębiłem: płuca i influenza… a tu nagle, całkiem niespodziewanie… Przede wszystkim niespodziewanie!
– Powiada pan: początkowo piersi? – wtrącił łagodnie urzędnik, jakby chcąc ośmielić nowego.
– Tak, piersi i flegma, a potem nagle nie ma flegmy, ale coś w piersiach… i nie mogę oddychać, i wie pan…
– Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to powinien był pan raczej do Ecka, a nie do Szulca.
– Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do Botkina… i nagle…
– No, Botkin to zdrowo drze – zauważył generał.
– Ależ nie, on się wcale nie drze, słyszałem, że jest taki grzeczny, bada ponoć uważnie.
– Jego ekscelencja miał na myśli honorarium – sprostował urzędnik.
– Ach, co pan mówi, tylko trzy ruble, i tak troskliwie bada, i tyle recept… Więc koniecznie chciałem do niego, tak mi go polecano… No więc jak mi panowie radzą: do Ecka czy do Botkim?
– Co, dokąd? – dobrodusznie rechocąc zakołysał się trup generała. Urzędnik wtórował mu falsetem.
– Kochany chłopcze, kochany, promienny chłopcze! Jakże cię kocham! – pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna. O, gdyby takiego mieć koło siebie!

O, co to, to nie! Na to się nie mogę zgodzić! I to ma być współczesny nieboszczyk! Słuchajmy jednak dalej i nie spieszmy się z wyciąganiem wniosków. Ten młodzik, nowy – pamiętam go, jak leżał w trumnie – miał minę wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Lecz co dalej?”.

Fiodor Dostojewski | „Bobek” [tłum. Maria Leśniewska}